ŚWIAT BEZ BLISKOŚCI I TERAPIA - ON LINE. CO Z NAMI BĘDZIE ?

Joanna Chmarzyńska - Golińska, psychoterapeutka psychoanalityczna

W obecnej, pandemicznej sytuacji, bliskość powiązana jest z transmisją zła i śmierci, a izolacja od ludzi jest wyrazem odpowiedzialności. Nie kwestionuję zasad „nowej normalności”. Potrzebuję jedynie móc pozostać w bólu i tęsknocie za osobistym kontaktem. Również potrzebuje nie zapomnieć, że bliski kontakt był tym, co przez 50 milionów lat ewolucji naczelnych, postanowiło o naszej relacyjnej istocie. Gdy kontakt osobisty jest ograniczony, dużo rozmyślam o tym, w jakich „rejestrach” umysłu dzieje się praca psychoterapeuty oraz w jakim stopniu pomieszczanie i rezonans emocjonalny mogą odbywać się on-line. Przed pandemią zdarzało mi się pracować przez skypa, zazwyczaj z powodu choroby czy wyjazdu pacjenta. Mam również doświadczenie prowadzenia terapii on-line dla Polaków z zagranicy. Jednak ta forma terapii nigdy nie była dla mnie równorzędna z terapią w kontakcie osobistym. Podejmowałam się jej, wiedząc, że to jedyna dostępna pomoc w języku ojczystym, z jakiej ci pacjenci mogli skorzystać. Miałam jednak nadzieje, że w miarę możliwości, sięgną po terapię w kontakcie osobistym. Zastanawiam się bo może jednak moja optyka jest niezgodna z duchem czasu, a nawet obecnym stanem wiedzy?

 

W ramach otwierania się na tematy mniej mi znane, przeczytałam ostatnio „Po piśmie” Jacka Dukaja. To nie powieść science fiction czy fantasy, z których Dukaj jest znany. To esej, który jak sam tytuł wskazuje, jest o tym, że choć dotąd byliśmy skazani na język i pismo, to właśnie czas słowa się kończy. A nastaje czas virtual reality czyli czas bezpośredniego transferu wrażeń zmysłowych do umysłu człowieka za pomocą technologii. Być może jednak „Po piśmie” Dukaja to najbardziej esej o braku podmiotowości, który to brak, postępuje we współczesnym świecie. Wydaje się, że autor o braku podmiotowości ma coś ciekawego do powiedzenia. W innej powieści pod tytułem „Lód” przedstawia nam bohatera w taki oto sposób:

„Benedykt Gierosławski był dobrem dzieckiem. (…) Był grzeczny – zawsze słuchał się rodziców, słuchał się starszych, nie odzywał się niepytany, nie broił, nie bił się z innymi dziećmi, mówił przed snem pacierz, w szkole miał najlepsze stopnie. Inni chłopcy włóczyli się po mieście, spędzali czas na ulicach – on czytał książki. Inni chłopcy podglądali dziewczęta i droczyli się z siostrami – on uczył siostrzyczkę liter. Mył uszy. Kłaniał się sąsiadom i znajomym. Nie dłubał w nosie, nie pokazywał palcem. Nie sprawiał rodzicom kłopotów. Któż nie chciałby mieć takiego dziecka?

 

Taki oto niezwykle trafny opis skutków traumy uprzedmiotowienia dziecka, traumy cichej, nienamacalnej, która formułuje się w Winnicott’owskie fałszywe self, którego nieodłącznym towarzyszem jest toksyczny wstyd, wyszedł właśnie z pod ręki Dukaja.

Współczesne czasy w „Po piśmie” ukazane są jako okres przejściowy do epoki, w której człowiek obsługiwany będzie przez sztuczną inteligencje, zdolną „żyć jego życie” lepiej niż on sam. Wyobraziłam sobie, że może to wyglądać tak, jak w nagrodzonym Oskarem filmie Spike Jonze „Her”. Widzimy tu system operacyjny, oparty o samodoskonalącą się sztuczną inteligencje, która uczy się użytkownika w tempie niemożliwym dla ludzkiej istoty. Sfokusowany na użytkowniku, idealnie odzwierciedlający jego myśli, wydaje się rozumieć człowieka lepiej niż inny człowiek. 8 lat temu, gdy film wszedł na ekrany, związek człowieka ze sztuczną inteligencją zapewne był większa fikcją niż dzisiaj. Dukaj przybliża nam idee transhumanistów - praktyków, którzy nie tylko marzą o wyemigrowaniu ze swojego nieudacznego, śmiertelnego ciała, by żyć w takim czy innym wirtualu, ale naukowo pracują nad przeniesieniem się z nośnika białkowego na nośniki cyfrowe. Rzecznikiem frakcji transhumanistów jest Ray Kurzwell, główny inżynier koncernu Googla, który uważa, że do 2045 roku umysł człowieka będzie można zapisać w postaci cyfrowej i załadować do komputera, gdzie będzie się procesował już bez ciała.

Hiper-rzeczywistość to rzeczywistość zapośredniczona przez symulacje medialną, dla odbiorców bardziej rzeczywista od samej rzeczywistości. (wikipedia). Myślałam, że rzeczywistość zapośredniczona ruguje autentyczność istnienia i przeżyć. Obserwowałam zatracanie się ludzi w świecie social mediów, słabnięcie aktu bycia w realu. Rytuał robienia zdjęć i wrzucania ich na „insta” stał się ważniejszy od samego przeżycia tu i teraz - od oddychania, patrzenia, słuchania, wąchania, smakowania. Pamiętam jak pewien młody człowiek skarżył się na nieatrakcyjność realnych kobiet w stosunku do tych z instagrama, jak uwłaczająca i niezgrabna zdawała mu się konieczność używania fizycznego ciała do aktu seksualnego - ciała, które się poci, ma pory, a nawet krosty. Z kolei, inny mój pacjent, oznajmił któregoś dnia, że popełnił samobójstwo Facebook’owe i że ma nadzieje „wylogować” się do życia. Ja należałam do tych zmartwionych virtualem i jego uzależniającą mocą. Wydawało mi się, że trzeba trzymać się rzeczywistości, bo funkcjonując wirtualnie ryzykujemy stawaniem się jak hydroponiczne rośliny, które zanurzone w pożywce, nie budują ukorzenienia w glebie. Owszem takie uprawy eliminują wiele brudnej pracy, ale hydroponiczna roślina nie nadaje się już do życia poza swoją pożywką. Bałam się idei transhumanizmu, który tym różni się od humanizmu, że przyzwala na radykalne zmiany w naszej naturze. Bałam się cyborgizacji czyli rozszerzenia możliwości fizycznych i umysłowych poprzez dostępne technologie. Za pomocą klasyfikacji Dukaja wciąż mogę rozpoznać siebie jako witalistę - sensualistę, dla którego doświadczenie fizycznej obecności jest nieredukowalne; który uważa, że istnieje jakaś immanentna jakość świata materialnego, nie do odtworzenia w jego symulacjach. Dukaj pisze, że takich nazywa się „dogmatykami ciała”: „Dla nich przyjaźń w Sieci z definicji nie może być przyjaźnią prawdziwą, a cały virtual to tylko „przesiadywanie przy komputerze”, podczas gdy „prawdziwego życia” doświadcza się chodząc po ulicach, wdychając powietrze, ocierając się o ludzi i przedmioty, nieustannie obtaczając ciało w materii” ( Jacek Dukaj „Po piśmie” str.48). Jako „dogmatyk ciała” mam trudność by cieszyć się bliskością przeniesioną w virtual. Wirus jeszcze mnie oszczędził, ale zainfekował mnie lęk o psychofizyczną kondycje ludzi funkcjonujących „na zdalnym”. Zostawiam temat do dyskusji. Tymczasem zestawię kilka myśli, które w jeszcze humanistycznym ujęciu, koncentrują się wokół potrzeby bliskości oraz cierpienia i lęku, gdy bliskość jest niedostępna. Zresztą, żeby nie było, sam Dukaj - mistrz fantasy i science fiction, pisze tak:„Wydaje się jednakże, że jest jedna rzecz, jakiej dowolnie inteligentne środowisko człowieka nie będzie w stanie mu dostarczyć. Nie dostarczy drugiego człowieka. Relacji z drugim człowiekiem, emocji drugiego człowieka, reakcji drugiego człowieka. Miłości, przyjaźni, lojalności. Bycia obiektem czyichś uczuć. Gdzie przebiegałaby tu granica: między wrażeniem obcowania z człowiekiem a realnym dotknięciem przez Innego” (str.109)

 

W „Strachu ucieleśnionym” Bessel Van Der Kolk pisze:

„Badania naukowe nad więzią niemowląt z matkami zaczęli angielscy arystokraci, wydarci za młodu ze swoich rodzin i wysłani do szkół z internatem, gdzie wychowano ich w skoszarowanym, jednopłciowym środowisku”. („Strach ucieleśniony” Bessel Van Der Kolk, str . 142). Ci angielscy arystokraci toJohn Bowlby, Wilfred Bion, Harry Guntrip, Ronald Fairbairn (ferbeern)i Donald Winnicott. Myślę, że ich wkład w rozumienie skutków utraty relacji z matką oraz ich badania nad fenomenem nadrzędnej wagi bliskości mogły być sublimacją osobistej traumy rozłąki z matką.

Szczególną spuściznę w temacie więzi zostawił nam John Bowlby. Nie tylko stworzył teorie przywiązania, ale żyjąc w swoich czasach odważnie działał na rzecz uznania wagi więzi dziecka z matką. Na tyle skutecznie sprzeciwiał się regule szpitalnej, zgodnie z którą chore niemowlę separowano od matki, że w Anglii w latach 70 zaniechano tych praktyk. Apelował również w sprawie możliwych skutków ewakuacji 800 tysięcy dzieci z bombardowanego Londynu. Późniejsze obserwacje Anny Freud potwierdziły obawy Bowlbiego. Wykazała ona, że dzieci na 5 lat odesłane na wieś, psychicznie radziły sobie gorzej od rówieśników, którzy zostali w mieście i przeżyli wiele nocy w schronach z własnymi rodzicami. („Strach ucieleśniony”, str. 275) Myślę o tym tak, że dzieci, które nie doświadczyły perturbacji w zakresie relacji przywiązania i które w trakcie nalotów wspólnie z rodzicami doświadczały - z jednej strony lęku, a z drugiej uspokojenia i pocieszenia, budowały w tym czasie własną odporność psychiczną. Wiemy, że nie samo cierpienie tworzy traumę, ale samotność w tym cierpieniu i brak kogoś kto rezonowałby z tym bólem.

Trudne doświadczenie w zakresie więzi, nie wszystkich pozostawi zdolnymi do uznania wagi więźi czy zdolnymi do relacji. Wczesne traumatyzacje w obszarze przywiązania czy opieki emocjonalnej mogą być dysocjowane i dodatkowo ukryte pod wielopiętrową konstrukcją obron, tak jak to ma miejsce w schizoidalności czy narcyzmie. Jeśli jednak pamięć o kluczowej dla ludzi bliskości jest ocalona, lub odzyskana na skutek terapii, to może pełnić taką funkcje, jaką w filmie Philipa Noyce’a mają tytułowi „Dawcy pamięci”. Fabuła filmu dzieje się w nieodległej przyszłości, w świecie, w którym nie ma już wojen, głodu, nieszczęść. Nie ma też bliskości i miłości, bowiem okazały się wywoływać frustracje i nienawiść. Poddani permanentnej kontroli ludzie są regulowani zastrzykami, które wywołują u nich emocjonalną martwotę. Eugeniczna selekcja elimnuje zbyt emocjonalne niemowlęta. Rozpoznaje się je po tym, że nie ustają w płaczu nawołującym matkę. Władza utrzymuje, że jedynie pełna kontrola z jej strony uratuje ludzi przed nimi samymi. Natomiast tytułowi Dawcy mają zachowaną pamięć dawnego świata, w którym ludzie doświadczali emocji - miłości i nienawiści, a przede wszystkim łączyła ich więź, co stanowiło istotę człowieczeństwa. Dla mnie Bowlby, Winnicott, Bion, Guntrip, Fairbarn są właśnie takimi dawcami pamięci. Zwracają naszą uwagę na wagę więzi i wagę psychobiologicznego kontaktu z drugim człowiekiem.

Po 20 latach pracy w mojej świadomości psychoterapeutycznej istnieje takie rozpoznanie, że oto najczęściej pracuje nad skutkami wczesnych powikłań w zakresie więzi oraz skutkami braku dostrojonej emocjonalnie matki. Najczęściej w gabinecie pojawia się trauma relacyjna. Oferuje swoją wiedzę, technikę, ale głównie swoją stabilną i żywą obecność do procesu, którego nieodłącznym elementem będzie odsłonięcie się tych powikłań więzi i zdysocjowanych traumatyzacji. Proces ten nigdy nie zachodzi bez uwolnienia dużej ilości energii psychicznej. Pacjent pozwoli sobie te energie uwolnić gdy poczuje, że terapeuta jest gotowy do emocjonalnego pomieszczania. Pacjent może w tym procesie doświadczyć, że ładunek emocjonalny, który w dzieciństwie znokautował ego, tym razem ma szansę być „wyśnionym snem, wykrzyczanym krzykiem” (Thomas Ogden „Sztuka psychoanalizy. Śnienie niewyśnionych snów i urwanych krzyków), post-bólem, który może być przeżytym w obecności empatycznego świadka. Czy taki wewnętrzny setting będzie działał przez skypa, gdy fizyczne ciało terapeuty i pacjenta nie jest obecne w gabinecie?

Na początku pandemii wszyscy uznaliśmy za właściwe pracować on-line. W maju część kolegów, w tym ja sama, wróciło do pracy z pacjentami osobiście, oczywiście w nowym reżimie sanitarnym. Niektórzy usłyszeli od superwizorów czy terapeutów, którzy zostali na pracy zdalnej, że jest to nieodpowiedzialne. Moja superwizorka powiedziała mi, że jest to czas chaosu i lęku, który oczywiście regresuje ludzi do szukania silnego ojca albo uwodzi do zajmowania tej roli. A tak naprawdę nie wiemy, stan niewiedzy jest tym w czym jesteśmy. Trwając w tym stanie niepewności próbowałam mieć „szeroki nasłuch”. Praca w osobistym kontakcie wydawała się zależna od takich kwestii jak: wiek i stan zdrowia - zarówno własny, jak i przyjmowanych pacjentów, oraz ich i własne czynniki ryzyka. Starałam się to badać, omawiać. Za ważną zmienną uznałam lęk. Moja gotowość do pracy w kontakcie osobistym nie oznaczała dla mnie gotowości moich pacjentów. Lęk przed zarażeniem, śmiercią własną czy najbliższych, przed narażeniem ich jest zdrowy. Ostrzega nas przed niebezpieczeństwem. Ten lęk nakazywał ograniczać kontakty osobiste i pozwalał doceniać kontakt on-line. Jednak szybko okazało się, że lęk przed zarażeniem nie jest jedynym. Gabinet zapełnił się lękami przed izolacją, samotnością, apokalipsą. Pojawił się również silny lęk przed wykluczeniem, „zbanowaniem” - jak się teraz mówi czyli zablokowaniem. Bo niektórzy bali się inaczej i badali czy jest przestrzeń by mogli mówić. Niektórych martwił zdrowo rozsądkowy fakt, że zalecenia na temat zdrowia, naraz odwróciły się o 180 stopni od tych, które znaliśmy dotąd, a w ramach których budowanie odpornego organizmu działo się poprzez oddychanie świeżym powietrzem i uniknie przesadnej sterylności. Inne osoby, bardziej niż wirusa, przestraszyły się nowego rodzaju autorytaryzmu. Obserwowanie bezprecedensowej kontroli, która spotyka się z akceptacją społeczeństwa, kojarzyło się im z zagrożeniami, które przepowiedzieli George Orwell w „Roku 1984” i Aldous Huxley w książce „Nowy wspaniały świat”. Faktycznie są pewne algorytmy socjologiczno - psychologiczne. Im większy lęk, tym bardziej ludzie szukają silnego ojca (paternalizm), który „wie” jak rozwiązać problem, np poprzez budowanie murów. Co więcej, przestraszeni ludzie mogą chcieć tego muru. Tak więc sam fakt, że społeczeństwo jest w lęku, mógł budzić lęk przed takim scenariuszem. Dawno temu Zygmunt Bauman ostrzegał, że cywilizacja przez swoją kontrolę nad wszystkim utoruje drogę nowej zagładzie; szczególnie cywilizacja informatyczna, która daje narzędzia do kontrolowania każdego człowieka. (Maria Orwid „Trauma” str. 95) Czy zatem tego o czym pisali Bauman, Orwell i Huxley również mamy prawo się bać? Kto w dzisiejszych czasach ma monopol na kontakt z rzeczywistością? Ten, który bając się zakażenia wirusem poddaje się wszelkim zaleceniom? Czy ten, który widzi w tych zaleceniach bezprecedensową kontrolę i irracjonalność? A czy można być pomiędzy scyllą jednego lęku a charybdą drugiego? Czy możemy współistnieć doświadczając tak różnych lęków? Czy możemy być tak uprzejmi by interesować się tym co druga strona przeżywa? Tym bardziej, że lęk nie musi być wyłącznie reakcją na to, co tu i teraz. Można nosić w sobie dużą bazę lęku, która pochodzi z wczesnych traumatyzacji. Doświadczeniem zbyt wielu dzieci jest chroniczny brak emocjonalnego bezpieczeństwa, który trwale wchodzi w późniejsze doświadczanie rzeczywistości. Myślę o tym tak, że dorośli, którzy jako dzieci, nie doświadczyli bezpiecznej, ufnej więzi, a w ramach lękowych czy zdezorganizowanych stylów przywiązania, „najedli” się głównie strachu, mogą tworzyć społeczeństwo, które się boi. Van der Kolk wspomina: „Sam Bowlby powiedział mi, że doświadczenie szkoły z internatem prawdopodobnie zainspirowało Georga Orwella do napisania „Roku 1984”, który wspaniale ukazuje jak istoty ludzkie można pobudzić do poświecenia, wszystkiego co bliskie i drogie - w tym poczucia „własnego Ja” - w imię bycia kochanym i akceptowanym przez kogoś kto ma władzę”. („Strach ucieleśniony” , str 142)

Uczucie lęku stawia przed nami trudne i odpowiedzialne zadanie. Zasadniczo - nie poddać się panice, móc myśleć i rozpoznawać z jakim lękiem mamy w sobie do czynienia. Nowy lęk przed wirusem nie usuwa innych lęków, raczej miesza się z nimi, dając czasem wybuchową mieszankę. Fritz Riemann w „Obliczach lęku” napisał, że „ (Lęk)…jest odbiciem naszych zależności i przekonania o tym, że kiedyś umrzemy. Możemy tylko próbować używać sił mu przeciwnych: odwagi, ufności, wiedzy, siły, pokory, nadziei, wiary i miłości, co pomaga zaakceptować lęk, rozpocząć zmaganie z nim, pokonywać go ciągle na nowo.” (str. 9)

Genezę pewnych bazowych lęków części polskiego społeczeństwa może stanowić szczególna psychohistoria w obszarze opieki nad dziećmi. Nie będę cofać się do traumy wojennej. Uważam jednak, że należy ją uznać za punkt wyjścia, który czyni z nas społeczeństwo postraumatyczne. Temat ten podejmuje w artykule o traumie transgeneracyjnej, gdzie ukazałam jak traumatyzacja wojenna matki, która odcina ją od uczuć albo odwrotnie czyni ją przerażoną lub przerażającą, stworzy dziecku traumę relacyjną i rozwojową, polegającą na chronicznej, nieadekwatnej reakcji na jego emocjonalne potrzeby. Jeśli weźmiemy pod uwagę czasy tuż powojenne to sukcesem było utrzymanie dziecka przy życiu, a opieka emocjonalna była luksusem, nieomal niedostępnym. W czasach PRL-u, jako przeszczep z ZSRR-u, istniały w Polsce żłobki tygodniowe. Ponieważ dopiero w roku 1980 zniesiono 6 dniowy tydzień pracy, tak więc pobyt dziecka w żłobku tygodniowym nie różnił się dużo od pobytu w domu dziecka. Osoby urodzone w latach’70, na skutek panujących wówczas zasad zdrowotno-higienicznych, separowano od matek tuż po urodzeniu; spędzały one czas w sterylnej sali noworodkowej. Kontakt z matką miał miejsce co 3-4 godziny na półgodzinne karmienie. Matki przy wyjściu ze szpitala zostawały pouczone przez pediatrę, że karmienie piersią może być nie wystarczające i rekomendowano im przejście na mieszankę dla niemowląt. Akurat lata 70 to czas pojawienia się w Polsce mleka humanizowanego w proszku. Jego przewagą miała być możliwość kontrolowania ilości spożywanej przez dziecko oraz standaryzowanie makro i mikro składników. Kwestia kontroli zarówno ilościowej, jak i jakościowej, wydała się właściwsza niż dalsze poleganie na pierwotnych instynktach czy intuicjach. Zalecano nie reagowanie na płacz niemowlęcia, które może mieć tendencje do szantażu, czemu należy dać odpór i w żadnym razie nie dopuścić do rozpieszczenia. Słynna była metoda na „wypłakanie się”. Dziś wiemy, że kiedy dziecko intensywnie płacze w samotności to jego autonomiczny układ nerwowy ulega ogromnemu pobudzeniu. Następuje gwałtowny wyrzut hormonów stresu - kortyzolu, adrenaliny i noradrenaliny, które przygotowują ciało do walki albo ucieczki. Niemowlę nie zużyje tych hormonów ani do walki ani do ucieczki. Będzie doświadczało w swoim małym ciele neuroprzekaźnikowo - hormonalnego zamętu. Powoduje to duże szkody psychobiologiczne. Niemowlę nie potrafi samodzielnie powrócić do równowagi, dopiero obecność czułego dorosłego może mu przywrócić ten stan. Również funkcjonowanie dziecięcego nerwu błędnego, pełniącego w organizmie funkcje regulacyjne i uspokajające, kształtuje się pod wpływem opieki. (Teoria poliwagalna Porgesa)

Ale w tamtych czasach nakarmione i higienicznie zabezpieczone niemowlę, podobno nie potrzebowało obecności matki, a płacząc wyrabiało sobie płuca. Tak właśnie, w imię ochrony życia i zdrowia gatunku ludzkiego, zapanowały w/w zalecenia sanitarne. Zalecenia, ukazujące dziecko jako płaczący układ pokarmowy, a bliskość jako zbędną a nawet zagrażającą, dawały dzieciom małą szansę na ufny, bezpieczny styl przywiązania. Paradoksalnie, nie budowały nawet siły układu odpornościowego, bowiem ten powstaje w oparciu o matczyną fizyczną obecność. Z jednej strony, kolejne warstwy chroniącego nas przed chorobami mikrobiomu powstają w kontakcie z bakteriami matki; z drugiej strony, siła naszej immunologii powiązana jest z hormonami i neuroprzekaźnikami (oksytocyna, endorfiny, serotonina itd), których wspaniała kaskada powstaje w reakcji na fizyczną bliskość matki i jej dostrojenie emocjonalne.

Z prac Rene Spitza oraz Johna Bowlby’iego wiemy, że przywiązanie jest potrzebą pierwotną, a wszelka separacja od matki, na etapie całkowitej od niej zależności, odczuwana jest jako śmiertelne niebezpieczeństwo. Rene Zazzo w książce „Przywiązanie” przypomina:

„Harlow odkrył, że młoda małpka poświęca szukanie pokarmu na rzecz szukania kontaktu z matką. Kontakt z matką zapewnia jej dobre samopoczucie i bezpieczeństwo, którego nic nie może zastąpić.(…) Dzięki swoim eksperymentom, bez przerwy ponawianym i udoskonalanym, Harlow udowodnił na wiele sposobów priorytet i siłę miłości, jej niezbędność do życia. Udostępniając młodej małpie „substytuty” matki, wykazał w sposób eksperymentalny preferencje kontaktu (futro, ciepło) nad czynnościami związanymi z zaspakajaniem głodu.” (Przywiązanie, pod red. Rene Zazzo, str 49)

Równie ciekawe były jedne z ostatnich eksperymentów Harlowa. Inseminował on dorosłe samice, które w trakcie rozwoju zostały poddane eksperymentalnemu osieroceniu i całkowicie pozbawione obecności matki czy rówieśników. Jak można się domyśleć, ignorowały one swoje dzieci, były wobec nich agresywne a pozostawione bez dozoru nierzadko je uśmiercały. Jednak Harlow zaobserwował że dzieci potrafią być niezmordowane w szukaniu kontaktu, jak pomimo kolejnych razów nie ustają w wysiłkach, jak dzień po dniu walczą o kontakt, przytulając się do brzucha bądź pleców matki. Ku swojemu zaskoczeniu, Harlow spostrzegł, że obojętność tych osieroconych matek maleje i począwszy od 4 miesiąca w większości przypadków relacja zostawała ustalona, a matka zostawała przez dziecko niejako uleczona. Później na skutek wyzwolenia uczuć macierzyńskich przez pierwsze dziecko, matki te z drugim czy trzecim dzieckiem radziły sobie już całkiem nieźle. Oczywiście należy podkreślić, że to zjawisko odwrócenia ról czyli parentyfikacji gdzie uzdrowienie matki dzieje się kosztem dziecka i żadnemu dziecku tego nie życzymy. Niemniej, myślałam o tym zjawisku jako o pewnej formie psychoterapii, dyktowanej mimowolnie przez pierwotną potrzebę przywiązania. Upatruje w tym wskazówki do właściwie rozumianej psychoterapii, w której my psychoterapeuci leczymy naszą zdolnością do więzi i nieustawaniem w wysiłkach przywracania zdolności do kontaktu.

W covidovej rzeczywistości kontaktów on-line mogliśmy obserwować wiele różnych, ciekawych zjawisk. Moim celem nie jest analiza porównawcza terapii osobistej z terapią przez skypa. Nadmienię, że ta przez skypa ma swoje ciekawe strony - np taką, że niektórych pacjentów czyni bardziej otwartymi. Niemniej dziś koncentruje się na doniosłości kontaktu osobistego. W terapi przez skypa z lękiem odkryłam, że trudno mi pozostać w kontakcie tak żywą i skupioną jak w kontakcie osobistym, że doświadczam dziwnego zmęczenia. W pierwszej kolejności założyłam, że może to być moja osobista trudność. Postanowiłam poszukać czegoś, co mogłaby rzucić trochę światła na mój problem. Jungowski analityk Donald Kalsched napisał: „Jeżeli rozumiemy psychikę jako częściowo cielesną, a cześciowo duchową czy umysłową, to niesie to za sobą ważne implikacje. Jednym z niebezpieczeństw czyhających na psychoterapię jest to, że stanie się zbyt umysłowa (oparta o słowa) i utraci kontakt z ciałem. Jeżeli do tego dojdzie to traci również kontakt z duszą.” ( Donald Kalsched „Wewnętrzny świat traumy”. ) No właśnie, w moim odczuciu praca on-line traciła ducha. I w tej kwestii warto przywołać coś z teorii przywiązania: „Uzyskiwane przez noworodka dobre samopoczucie skłania go do przytulania się do ciała matki, która w reakcji na to stara się go lepiej trzymać. W ten sposób zadowolenie, które z tego płynie, jest podwójnie wzmacniane”. (Rene Zazzo „Przywiązanie”) Swobodnie parafrazując powyższy wniosek, pomyślałam, że może im bardziej pacjent jest obecny, tym bardziej obecny jest psychoterapeuta, im bardziej psychoterapeuta jest obecny, tym bardziej obecny będzie pacjent. Przy czym kontakt żywy, osobisty będzie miał wyjątkowe znaczenie. Oczywiście w naszej pracy kontakt fizyczny oznacza przebywanie razem w jednej przestrzeni. Pojawia się wówczas współgra zmysłów - propriocepcji (zmysł kinestetyczny), słuchu, wzroku, węchu. Fizyczne bycie blisko siebie uruchamia coś na kształt neuronalnej sieci WiFi - ludzie nadają wówczas na tej samej fali, nieświadomie przybierają podobną pozycję, ich głosy zestrajają się w podobnym tonie a w obszarze mimiki pojawia się mimikra. W przypadku traumy relacyjnej, jest to o tyle ważne, że taka trauma oznaczała bycie nie widzianym, nie słyszanym i nie odzwierciedlanym. („Strach ucieleśniony”, str. 79).

Z traumą jest tak, że jej żywa fala często przychodzi poprzez pamięć ucieleśnioną. To jest przeżycie dane wprost, nie zamknięte jeszcze w logice słowa, które odwołuje się we mnie do czegoś co jest poza wiedzą, poza intelektem. To coś co przemawia do ciała, do zmysłów. By doznać pozasłownej faktury takiego przeżycia pacjenta potrzebuję być obecna fizycznie. Podobnie gdy jestem w teatrze i staje się częścią spektaklu na żywo. Ciało w przestrzeni Innego zdaje się bardziej zobligowane do zestrojenia się. Zimno, ciepło, „ciarki”, wypieki, wstrzymany oddech, uff…można odetchnąć. Uczucia osiągają wyższe rejestry. Rezonans jest silniejszy. No właśnie, a czy zjawisko rezonansu emocjonalnego jest podobne do innych rezonansów? Jeśli mamy w jednym pomieszczeniu dwa instrumenty np dwie wiolonczele i na jednej ktoś gra, a druga stoi pod ścianą to usłyszymy, że ta z pod ściany cichutko wydaje te same dźwięki, co ta na której ktoś gra. Gdy dwa układy drgają z tą sama częstotliwością to powstaje rezonans czyli wzmocnienie tych drgań. Gdy cieszymy się „nadawaniem na tej samej fali” to cieszymy się wzmocnieniem tego co czujemy, staje się to wyraźniejsze, rozpoznane. Terapeuta udostępnia siebie - swoje ciało i umysł, jako tubę rezonansową dla „muzyki” pacjenta. Wzmacnia drgania pacjenta a dzięki temu ten poznaje siebie.

W naszej pracy opieramy się na funkcji pomieszczania, o której pisał Wilfred Bion. Funkcja ta, pozwala terapeucie, na podobieństwo emocjonalnie kompetentnej matki, przekształcać elementy niestrawne dla umysłu dziecka - elementy Beta, w takie, które będą strawne czyli elementy Alfa, które to właściwie dopiero umysł budują. Jarosław Groth w „Psychoanalitycznych podstawach koncepcji mentalizowania – teoria myślenia Biona” wyjaśnia: „Podkreślić należy, że za warunek konieczny rozwoju aparatu do myślenia (czy umysłu w ogóle), a także uczenia się na podstawie doświadczenia, Bion uznał pierwotną obecność matczynego kontenera. Narodziny myślenia rozpatruje w kontekście interakcji dwóch umysłów – matki i niemowlęcia. Model ten znajduje zastosowanie zarówno w koncepcji rozwoju umysłu dziecka w relacji z drugą osobą, jak i w koncepcji rozwoju umysłu cierpiącego na zakłócenia funkcji poznawczych. Rzuca tym samym światło na funkcję analityka w procesie terapeutycznym (Riesenberg-Malcolm, 2001).” („Psychoanalityczne podstawy koncepcji mentalizowania – teoria myślenia Biona” - rozdział 4 w książce „Mentalizacja z perspektywy rozwojowej i klinicznej” pod redakcją naukową Lidii Cierpiałkowskiej i Dominiki Górskiej.)

Donald Kalsched, psychoanalityk jungowski, elementy beta nazywa archetypicznymi pobudzeniami czyli prymitywnymi i typowymi dla ludzi. Mówi o nich tak: „Energia archetypiczna posługuje się wysokimi napięciami powiedzmy, że 44o woltów i żeby ją włączyć w świadome ludzkie ego, trzeba zredukować to napięcie do 22o woltów, łatwiejszych do opanowania. Przemiana ta dokonuje się poprzez ludzkie relacje. Bez nich nie da się włączyć archetypicznej energii w normalną tożsamość (…) wówczas dosłownie opętuje” ( wywiad z Kalsched’em w „Jak uporać się z nasza traumą” Daniela F. Sieff, str.44) Tak więc teoria Junga ujmuje te kwestie podobnie, że oto archetypowe afekty pozbawione kontenerowania, a nawet wzmocnione brakiem tegoż kontenerowania, nie zostają „uczłowieczone”. Energie, które po zredukowaniu w nich napięcia, mogłoby stworzyć spójne ego i wyższe obrony ego, zostają uwięzione w swojej prymitywnej (dajmonicznej) formie i zwracają się przeciwko dziecku.

Niezależnie od siebie, w wielu miejscach, funkcja analityka porównana jest do funkcji matki, zdolnej przyjmować i przekształcać projekcje dziecka. Może zabrzmi to nazbyt konkretnie, ale wiemy, że matki ustanawiają tę funkcje w kontakcie osobistym.

Odkrycia współczesnej neuronauki uzupełniają i potwierdzają powyższe kwestie. Pozwolę sobie, czerpiąc z wykładów Allana Schore’a - psychiatry i teoretyka interdyscyplinarnego i Daniela Siegel’a - psychiatry dziecięcego i neurobiologa, przywołać kilka kwestii.

We współczesnej neuronauce mówi się o dwóch mózgach - lewym i prawym. Każdy z nich dojrzewa w innym tempie, ma inne funkcje i inaczej pozyskuje dane z otoczenia. Lewy mózg to ten myślący, werbalny i analityczny. Nabiera znaczenia w drugim roku życia. Jeżeli mówimy o „wczesnych stany umysłu” to neuronauka wskazuje, że do 18 miesiąca życia niemowlę jest prawomózgowe. Prawa półkula to siedlisko instynktualnych pobudzeń, archaicznych afektów. -wściekłość, przerażenie, rozpacz, ekscytacja itd. Przychodzimy na świat zdolni do generowania takich pobudzeń, ale nie zdolni do pomieszczenia tego. W dorosłym życiu wciąż będzie tak, że im wyższy poziom pobudzenia, tym bardziej lewy mózg się wyłącza, a my zdani będziemy na prawy mózg i zależni od „oprogramowania”, które dali nam opiekunowie w pierwszych dwóch latach życia. Dobrze oprogramowany prawy mózg umożliwia nam wytrzymywanie silnych uczuć, wczuwanie się w te uczucia w innych czyli empatię, patrzy na twarz, na komunikacje niewerbalną i „ucieleśnia” to co inni czują. Emocjonalny rezonans matki z dzieckiem możliwy jest wyłącznie dzięki jej prawej półkuli. Prawa półkula dziecka patrzy jak matka reaguje na dane uczucie. Czy znosi je ze spokojem czy z lękiem? Czy jest ono do przyjęcia? Do wytrzymania? Co się dzieje z matką pod wpływem tego uczucia? Jeśli uczucie jest akceptowane dziecko uczy się, że dany stan jest właściwy - że spontaniczność jest właściwa, złość, smutek, zazdrość są ok. Za każdym razem gdy łapiemy się na ocenianiu, krytykowaniu, dawaniu rad, przekazywaniu teorii oznacza to, że dystansujemy się poprzez operacje lewego mózgu, bo prawy ma małą tolerancję na uczucie, które pojawiło się w kontakcie a wczucie się w nie byłoby zbyt dezorganizujące. Stało się tak najpewniej dlatego, że w trakcie naszego rozwoju ktoś nie akceptował, nie rezonował z danym stanem. Na szczęście nowe neurony prawego mózgu można budować praktycznie do końca życia. Jak? Poprzez przeżywanie emocji w bezpiecznej przestrzeni Innego, który je przyjmuje. To jak ćwiczenie niewyćwiczonych mięśni. Co ciekawe, że to właśnie twarz i głos, rezonującej matki/ terapeutki zapisuje się w prawej części kory oczodołowo-czołowej i działa stamtąd jako „samoopieka” emocjonalna. Pozytywne nastawienie opiekuna wobec emocji dziecka uwalnia oksytocynę, która łagodzi stres i buduje zaufanie. W ten sposób ośrodek nagrody w mózgu zostaje połączony z relacyjnością. Na skutek tego w trudnych chwilach szukamy obecności drugiego człowieka. Tak właśnie relacja przywiązania wypełnia swoją ewolucyjną funkcje. Problemy z kompulsywnym jedzeniem, paleniem czy piciem ujawniają, że ośrodek nagrody u danej osoby nie został skojarzony z drugim człowiekiem.

Na koniec zacytuje Allan’a Schore : „Dostrojona wczesnodziecięca relacja przywiązania umożliwia wzrost właściwie rozwiniętego prawego mózgu, powiązanego z resztą ciała, gwarantując nam w ten sposób bezpieczeństwo emocjonalne. Traumatyczna relacja tego rodzaju hamuje zdrowy wzrost prawego mózgu i zamyka nas w świecie rozregulowanych emocji, w którym naszymi reakcjami kieruje ciało migdałowate. (…) Pozostaje nam lewy mózg, który rozpaczliwie próbuje przejąć kontrolę i głębokie poczucie dysocjacji i braku bezpieczeństwa. (…) Osoby, które zmagają się z taką sytuacją (…) nie rozwiążą swoich problemów, uświadamiając sobie to, co nieświadome - co jest zasadniczo zadaniem lewego mózgu. (…) Najskuteczniejszym sposobem dokonania tych zmian jest relacyjna, skupiona na emocjach psychoterapia, proces, w którym pacjent angażuje się razem z empatyczną i psycho-biologicznie dostrojoną terapeutką, która chce i może w nim aktywnie uczestniczyć. Dzięki dostrojonej interakcji pomiędzy niewerbalnym prawym mózgiem zaangażowanej terapeutki a niewerbalnym prawym mózgiem pacjenta, pacjent staje się zdolny do znoszenia emocji, które wcześniej musiał dysocjować. (…) przechodzimy do modelu, który przyznaje pierwszeństwo afektowi prawego mózgu, ucieleśnionym emocjom i temu, co kryje się w naszej relacyjnej nieświadomości. (…) Do zmiany nie dochodzi, gdy pacjent świadomie reflektuje nad jakąś emocją; dochodzi do niej, gdy pacjent jest w tej emocji i gdy rezonująca i aktywnie zaangażowana terapeutka pokazuje pacjentowi inny sposób bycia w tej emocji”

W moim rozumieniu powyżej wymienionych zjawisk, kontakt osobisty w prowadzeniu terapii ma doniosłe znaczenie, nie możliwe do zastąpienia kontaktem on - line. Nawet jeśli tymczasowo kontakt osobisty musi być ograniczany, to jednak warto pamiętać o jego niezwykłym wpływie na nas. Mam ogromna nadzieje, że chwilowe ograniczenia są po to by BLISKOŚĆ między ludźmi mogła powrócić. Tego sobie i Państwu życzę!

Bibliografia

Allan Schore jest psychoterapeutą, teoretykiem interdyscyplinarnym i autorem licznych artykułów i książek* („Affect Regulation and the Origin of the Self” 1999; Affect Regulation and the Repait of the Self” 2003; „Affect Dysregulation and Disorders of the Self” 2003 oraz „The Science of the Art of Psychoterapy”)

Daniel Siegel jest neurobiologiem i psychiatrą dziecięcym. Jest autorem wielu książek z zakresu neurobiologii i psychoterapii - niektóre wydane są po polsku: „ Psychowzroczność: przekształcić własny umysł zgodnie z regułami nowej wiedzy o empatii” Media Rodzinie, 2011; „Zintegrowany mózg - zintegrowane dziecko: 12 rewolucyjnych strategii kształtujących umysł twojego dziecka” Rebis, 2013”; „Świadome rodzicielstwo” Wydawnictwo Mind.

Wywiad z Allanem Schore’m oraz Danielem Siegel’em, o które to wywiady oparłam powyższą „garść neuronauki” zamieszczone są w książce Danieli F. Sieff „Jak uporać się z naszą traumą” , Wydawnictwa Charaktery, Kielce 2017, gdy podaje numery stron to również tamże.

Poglądy Donalda Winnicotta z książki „Dom jest punktem wyjścia

Reszta pozycji wraz ze stronami umieszczona w tekście.